niedziela, 25 kwietnia 2010

19-20.04.2010 Carapari A-HIP-HIP!-A





O świcie wyruszyłam z moim kompanem po raz trzeci do Carapari, czyli miejsca gdzie uprawiają moją coraz bardziej słynną ahipę. Niestety i tym razem poziom rzeki byl zbyt wysoki by przekroczyc ja samochodem (zdj.1). Po chwili dumania na piasku zobaczyliśmy 2 osoby na drugim brzegu, zdecydowanie szykujace sie do przemierzenia rzeki wplaw. Okazało się, że woda jest mniej więcej do pasa w najgłębszym punkcie więc zdeterminowana powiedziałam, że idziemy. Zostawiliśmy wszystko w aucie, wzięłam tylko zeszyt, długopis i gatki na zmianę i wio! Rzeka okazała się nie taka straszna i po jakiś 10 minutach brodzenia byłam na drugim brzegu. Oh, to przepiękne miejsce i na pewno unikatowe! Pierwsze poletko jakie zobaczyłam to była moja ahipa (zdj.2,3). Spotkaliśmy jednego farmera, z którym od razu zrobiłam szybki wywiad i rozeznałam się, że w zasadzie techniki uprawy od 14tu lat się nie zmieniły. Ale o tym pisać nie będę. Poszłam zwiedzać i muszę przyznać, że jeszcze nigdy ludzie mi się tak nie przyglądali. Dosłownie wgapiali się we mnie i ciężko było mi udawać, że nie czuję się tym skrępowana. Same rozmowy z tubylcami również nie były łatwe, bo nie dość, że trochę się mnie bali to nie mogli zrozumieć jakim cudem przyjechałam z tak daleka (bo przecież ta Polska to musi być daleko) tylko po to żeby zobaczyć ahipę (no właśnie, jakim cudem?). Na dodatek każdy jeden farmer ma wypchane liśćmi koki jak chomik poliki i ni hu hu nie mogłam zrozumieć co mi odpowiadali. Coś tam seplenili (bo zębów głównie brak) i musiałam wytężać słuch i wyobraźnie żeby wyłapać co. Pomyślałam, dużo wrażeń jak na jeden dzień. Dzień się skończył, zapadł zmrok, a przecież trzeba jeszcze wrócić. Skończyło się na tym, że przekraczaliśmy rzekę przy świetle księżyca, w dodatku w innym miejscu niż poprzednio i woda sięgała spokojnie po pachy. To była chyba najbardziej ekstremalna rzecz jaką w życiu zrobiłam. Później musieliśmy jeszcze rozbić namiot z latarkami w rękach no i cóż… musiałam spać w jednym namiocie ze starym, boliwijskim chłopem… nie najlepsze doświadczenie. Następnego ranka obudziłam się z tysiącem czerwonych, piekąco-swędzących punktów na nogach. Nie wiedziałam co mnie pogryzło ale też się tym za bardzo nie przejmowałam. Około siódmej rano stanęliśmy ponownie brzegu rzeki, która zdecydowanie nabrała rozpędu przez noc. Vamos! Wszystko było okej do momentu kiedy strumień mnie po prostu uniósł i straciłam równowagę. Przeliczyłam się trochę z siłą natury. W zasadzie myślałam tylko o tym, żeby nie zmoczyć aparatu ale definitywnie powinnam była myśleć o własnym przemoczonym tyłku. Dzięki kijkowi z trzciny mojego towarzysza po kilku minutach miałam suchą ziemię pod stopami. Ale z szoku ustać na nich nie mogłam. Nie chciałam nawet myśleć o powrocie. Tego dnia poszłam odwiedzić szkołę (zdj.4) z 20toma rozkrzyczanymi uczniami, którzy tak jak każdy, wlepiły we mnie swoje wielkie brązowe oczy i z jakiegoś powodu zamilkły. Pospacerowałam trochę w towarzystwie Miriam, która uprawia ahipę ze swoim ojcem i babcią. Poczęstowali mnie najpyszniejszą na świecie papają prosto z drzewa. Mogłabym tam siedzieć cały dzień i wcinać te owoce. Przemili, przesympatyczni i prości ale niebanalni ludzie. Mogłabym powiedzieć też biedni (zdj.5) ale oni wcale siebie tak nie postrzegają. Przecież mają wszystko czego im potrzeba. Rośliny, zwierzęta, urodzaj (zdj.2,6). Czego więcej mieliby chcieć? No właśnie, czego. Popołudniem przyszedł czas na moją ‘ulubioną’ rzekę (Pilaya ma na imię). Tym razem pomogł nam uprzejmy lokalny człowiek, który z Pilayą zna się całkiem dobrze i wie gdzie czyhają niespodzianki. Ramię w ramię spokojnie pokonaliśmy wielką wodę. Po dwóch pełnych wrażeń i męczących dniach (temp. około 35 stopni dodam) zapakowaliśmy się w jeepa do powrotu. Po drodze spotkaliśmy stado owieczek i księcia na białym koniu (zdj.7,8). Cieszyłam się, że wezmę długi prysznic i wyśpię się w swoim łóżku. Nic z tego. Dostałam dreszczy, gorączki i ogromnego bólu w nogach. To była opóźniona (na szczęście!) reakcja na ugryzienia z poprzedniej nocy. Jestem obecnie kuśtykająca (olaboga boli noga), przepełniona lekami, ale już nie tak bardzo strachem. Dużo przygód ale niestety z konsekwencjami. Tak czy inaczej wizyta w Carapari to wspaniałe przeżycie, cudowne widoki i dużo przemyśleń. Wrócę tam pewnie niedługo… tym razem z garścią repelentów!


P.S. Ahipa jest przepyszna!

czwartek, 8 kwietnia 2010

25.03.2010 Aguas termales - dzień trzeci




…trzeci (i niestety ostatni) dzień naszej wyprawy był dość spokojny. Pobudka o 4 rano, żeby zobaczyć naturalne gejzery na wysokości około 5200 m. Chyba nie muszę mówić jak bardzo mroźny był to poranek :) . Mieliśmy jednak szansę na rozgrzanie naszych ciałach w gorących wodach termalnych. Niewielu ostatecznie zdecydowało się zrzucić ubrania przy minusowej temperaturze na zewnątrz. Ja pozostałam wśród tych zazdroszczących tym zanurzonym :) . Kolejny wschód słońca podziwialiśmy tym razem przy unoszącej się z ciepła ziemi parze, widok bajkowy. Dalej pojechaliśmy zobaczyć jeszcze jeden wulkan i lagunę i tu zdjęcie grupowe: od lewej -> Eline (Holandia), Ki (USA), Debbie (Holandia), Simon (Anglia – mój ulubieniec), Andrew (USA) i ja – Polska! Na koniec odwiedziliśmy urocze miasteczko, gdzie trochę odpoczęliśmy nad lazurowym strumykiem i spotkaliśmy stado lam, które właściwie się do nas uśmiechały (mniam). Napawałam się dokładnie każdym jednym momentem tej podróży. Jestem pewna, że żadnego z nich nigdy nie zapomnę.

Jak zwykle ślę moc gorących pozdrowień!

24.03.2010 Laguna Colorada – dzień drugi











…nie spaliśmy tej nocy prawie wcale. Postanowiliśmy zobaczyć również wschód słońca nad Salar (i poskakać ponownie :) ). Na początek dnia pojechaliśmy się pogimnastykować na skałach porozrzucanych na pustyni (tym razem piaszczystej), chwilę później podziwialiśmy aktywny wulkan (nieco przerażające), górę o siedmiu kolorach, andyjskiego liska napotkanego po drodze i wreszcie dotarliśmy do Laguny Colorada (4278m). A to jest miejsce magiczne… i podobnie jak Salar, nierzeczywiste. Kolorowa laguna, dzięki żyjącym w niej mikroorganizmom zabarwiona jest częściowo na ciemnoróżowo, podobnie jak brodzące w niej gromady flamingów (3 różne gatunki). Jej brzeg z kolei jest śnieżnobiały a całość otaczają góry i wulkany. I jak tu się napatrzeć? Brak mi słów, żeby opisać to miejsce i mam nadzieję, że załączone zdjęcia będą w stanie to wytłumaczyć. Kolejny cud natury.

Nasz ‘hotel’ tej nocy to sklecona z kamieni chatka, w której przykryci kocami na zmianę zgrzytaliśmy zębami. Ponieważ nie było większej różnicy w temperaturze wewnątrz i na zewnątrz (i tu i tu około zera) postanowiliśmy ruszyć się z naszego barłogu i zrobić kilka zdjęć fenomenalnego kolejny raz nieba. Oprócz wygłupów w stylu Y.M.C.A, napisałam swoje imię latarką! Nie miałam pojęcia, że można takie zjawiska utrwalać aparatem fotograficznym ale uwielbiam efekt! Jak zwykle, dużo zabawy, mało snu. Brrr…

23.03.2010 Salar de Uyuni – dzień pierwszy










23 marca rano zapakowałam się ze znajomymi, naszym przewodnikiem (kierowcą) i kucharką w jeepa i rozpoczęłam 3-dniową wycieczkę. Pierwszym punktem była pustynia solna Salar de Uyuni (3653m), największa na Ziemi (12 106 km2), ale chciałoby się powiedzieć nie z tej Ziemi. Już jak wjeżdżaliśmy czułam jakbyśmy wkraczali na jakąś inną planetę. Wokoło nie było nic oprócz perfekcyjnie błękitnego nieba nad nami i rozległej, błyszczącej w słońcu, wręcz oślepiającej bieli pod nami. Jak tylko wysiadłam z samochodu jedyne co chciałam robić to biegać, skakać i krzyczeć co sił. Nie wiem skąd ale wszyscy dostaliśmy jakiś dziwny zastrzyk pozytywnej energii. Już w pierwszym momencie zrobiliśmy mnóstwo zdjęć a wszystko było jeszcze przed nami. Jechaliśmy około 1,5h żeby dotrzeć do wyspy kaktusowej gdzie nasza kucharka przygotowała dla nas lunch. Tutaj, na środku pustyni solnej po raz pierwszy spróbowałam lamy i muszę przyznać, że była pyszna :). Później mieliśmy czas, żeby wspiąć się na sam czubek kaktusowej oazy i podziwiać ogrom białego morza soli. Choć słońce grzało niemiłosiernie, niemalże wbiegliśmy na samą górę. Wciąż pamiętam jak szczęśliwa byłam tam na szczycie, i to był jeden z tych momentów, którym naprawdę pragnęłoby się dzielić. Uwierzcie mi, o Was wszystkich wtedy pomyślałam :). Kiedy w końcu zeszliśmy na ‘ziemię’ i ochłonęliśmy chwilę przy zimnej Paceñi (tutejsze piwo) przyszedł czas na kreatywne zdjęcia, czyli kto lepiej wykorzysta białą perspektywę. Załączam kilka zdjęć z moim udziałem. To była świetna zabawa i kupa śmiechu. Jako jedyni zostaliśmy na pustyni do zachodu słońca. Tej nocy spaliśmy tuż na brzegu pustyni w hotelu z soli i tej nocy widziałam najpiękniejsze gwiaździste niebo w moim życiu…

niedziela, 4 kwietnia 2010

20-21.03.2010 Tarabuco




Dokładnie dwa tygodnie temu w niedzielę bawiłam się na roztańczonych ulicach Tarabuco z okazji festiwalu zwanego Phujllay. Jest to jeden z największych festiwali w Boliwii, gdzie około 60 pobliskich wspólnot pojawia się w swoich tradycyjnych strojach, jak zwykle lśniących od stóp do głów, a akurat stopy i głowa były w tym najważniejsze. Wymyślne kapelusze o przeróżnych kształtach ozdobione były w najmniejszych szczegółach. Panowie i panie dekorowali swoje głowy w zależności od stanu cywilnego (kapelusz który mam na sobie powinien należeć do kawalera ;) ) co znacznie ułatwiało poszukiwanie wybranki/a w tym wielkim, hałaśliwym tłumie. Rytm tańca wystukiwali a raczej wytupywali panowie, w swoich olbrzymich, rzemykowych sandałach na koturnach, z metalowymi ostrogami, które służyły za instrument muzyczny. Oh jak ja im współczułam. A przetańczyć trzeba było całe miasto aż do obrzeży gdzie mieszkańcy wznieśli ogromną wieżę dziękczynną, z wszelkiego rodzaju owocami, warzywami i połową krowy na szczycie tzw. Pukhara. Tu kolumna przebierańców kończyła swój przemarsz ale bynajmniej nie był to koniec pląsów, przytupów i podskoków. Niektórzy z moich znajomych postanowili nawet dołączyć do jednej z grup i ucharakteryzowali się niemal jak rodowici Tarabukańczycy (na zdjęciu maszeruję z Erikiem). Muszę przyznać, że wzbudzili nie lada sensację (pozytywną) co zdecydowanie było widać na twarzach publiczności.

Podobne parady widziałam tu już kilka razy ale jak dotąd mi się nie znudziły i za każdym razem jak widzę ten szczęśliwy tłum (patrz pan na zdj. nr 3) to po prostu serce roście. Już oczekuję kolejnej f(i)e(s)ty!

Przy okazji chciałabym wszystkim życzyć Wesołego Alleluja!

Que Tengan una Semana Santa Hermosa!