czwartek, 25 lutego 2010

bonus






W zamian za (chwilowy) brak zdjęć Sucre, dodaję kilka zdjęć z karnawału w Oruro, czyli największej i najbardziej kolorowej imprezy w Boliwii w ciągu roku, która niestety mnie ominęła (zdjęciami podzielił się z nami Remko). W Sucre jest muzeum masek z karnawałów w Boliwii, które mogą ważyć nawet po kilkanaście kilo!

25.02.2010 – Sucre!



Noi uciekłam od La Paz, które, muszę przyznać, bardzo mnie zmęczyło. Po locie trwającym 40 min (opóźnionym godzinę, żeby nie było za łatwo), podczas którego nie mogłam się napatrzeć na Andy na zmianę z panem przystojnym po mojej lewej, wylądowałam w zupełnie innej bajce (dosłownie za górami, albo raczej pomiędzy) na wysokości 2790 m. Oprócz wysokości nad poziomem morza, obniżył się też stres, a z kolei podniosła zawartość tlenu (znowu mogę oddychać!). Przywitało mnie ‘białe miasto’ – Sucre, czyli konstytucyjna stolica Boliwii, a zarazem (podobno) najpiękniejszego miasto w tym kraju. Choć póki co nie widziałam wiele, śmiem sugerować, że można usunąć z nawiasów ‘podobno’.

Teraz dopiero wiem, jak trudnym początkiem było olbrzymie, przytłaczające wręcz La Paz i jak bardzo dało mi w kość. Sucre, wydaje się być totalnym przeciwieństwem. To miasto jest urokliwe na każdym kroku. Wszystkie budynki pomalowane są na kolor biały lub inny jasny, i to w połączeniu ze wspaniałą architekturą daje naprawdę imponujący efekt. Nawet budynek mojej szkoły hiszpańskiego robi wrażenie, gdzie wchodząc przywitało mnie wypełnione kwiatami i stylowymi meblami patio. A wchodzić tam będę co najmniej dwa razy dziennie, z przerwą na boliwijski lunch (‘almuerzo’) w białym boliwijskim domu, gdzie wita mnie piękny ogród i mój przyjaciel pies (również biały). A skoro już przy bieli jesteśmy, to w mieście jest też wielu turystów z Europy, i od razu czuję się jakoś raźniej. Na ulicach Sucre są także tutejsze ‘cholitas’, które w odróżnieniu od tych z La Paz, noszą sandały, krótsze spódnice, dwa warkocze, inne kapelusze (i jak widać na zdjęciu ray-bany :D ).

Szkoła hiszpańskiego póki co zrobiła na mnie dobre wrażenie. Prywatne lekcje w tym tygodniu mam ze świetną dziewczyną, która codziennie zabiera mnie na zwiedzanie (żeby nie marnować ładnej pogody!). Oprócz tego mam też lekcje salsy i gotowania (nie muszę chyba mówić, że w tych drugich udziału nie biorę ;) ), a to wszystko pod gołym niebem!

Dużo szczęścia miałam też z moim boliwijskim domem. Rodzina, z którą mieszkam jest naprawdę bardzo serdeczna i nareszcie czuję się gdzieś bezpiecznie. Najlepszy kontakt mam z tatą (padré), który pracuje na wydziale rolnictwa w Sucre i pomaga mi w poszukiwaniach mojej ahipy. Na zdjęciu od lewej: Claudia, Jorgito (czyli mały Jorge), Olga (madré), Jorge (padré), grucuś, Mariana i Silvana. Na zdjęciu brakuje Remko, czyli chłopca z Holandii, który z nami mieszka i chodzi ze mną do szkoły (robi właśnie zdjęcie) i Anity, która jest naszą gosposią i przygotowała ten pyszny posiłek z białej kukurydzy.

Planowo zostaję tu trzy tygodnie, ale coś mi się wydaje, że wcale nie będę chciała wyjeżdżać.

Jutro lecę do miejscowości Tarija (na weekend tylko) spotkać się z moim promotorem z Cph. Podobno mają tam najlepsze w Boliwii wino (tinto de altura!).

Muchas besos y abrazos!

P.S. Niestety nie miałam czasu zrobić zdjęć Sucre, ale obiecuję, że pojawią się w przyszłym tygodniu.

niedziela, 21 lutego 2010

20. 02. 2010 La Paz – pyszne





Dziś sobota, czyli dzień targowy. Większość uliczek La Paz okupowane jest przez ciągnące się w nieskończoność stragany, na których można kupić dosłownie wszystko. Ja i René, wybraliśmy się jednak na market owocowo-warzywny, który nie tylko cieszył oczy ale głównie, i przede wszystkim, nasze kubki smakowe. Udało mi się spróbować owoce i warzywa widziane po raz pierwszy, jak na przykład ‘tuna’(pear cactus), którego purpurowo-różowy miąższ smakuje dosłownie już od samego patrzenia, słynne ‘chuños’ (freeze-dried-potatoes), do których póki co przekonania nie mam, za to ‘camote’ (sweet potato) nawet nie wiem kiedy zniknął w moim brzuchu. Podobnie było z gotowanym bananem, który w smaku w ogóle nie przypomina tego, którego znamy. Próbowałam odnaleźć roślinę, którą mam zbadać (nie zapominajmy, że jestem tu w celach naukowych :D) i nasza wyprawa jedynie potwierdziła jak ważne mam zadanie. Bo po ‘ahipie’ ani widu ani słychu.

Na lunch pojechaliśmy microbusem (który w Boliwii jest większy od mini busa, hmmm) do dzielnicy ‘cementario’ (myślę, że nie musze mówić, że samotna wyprawa w te rejony stanowczo zabroniona) na market rybny zasmakować boliwijską pescado (rybkę) z jeziora Titicaca. Świeża ‘trucha’ podana częściowo z łuskami wymagała niezłej gimnastyki, żeby zjeść ją ‘w powietrzu’, pomiędzy straganami. Ale było warto!

Buen provecho!

19/20. 02. 2010 La Paz – Piątkowy wieczór – opowiem Wam historię


Piątek wieczór rozpoczął się bardzo spokojnie…(i tak też się zakończył – Gracias a Dios!). René (znany też jako dziekan) wpadł po mnie do hotelu o 19tej. Byliśmy umówieni na: un vino tinto de altura (red wine of the highlands, a po polsku czerwone wino na wysokościach :D). Wcześniej jednak René postanowił przedstawić mnie szefowi ogrodnictwa w La Paz, który między innymi całkiem niedaleko prowadzi mały sklepik z nasionami. Cenna znajomość i miła wizyta profitująca książką z dedykacją dla Martha Grucia (que bien!). Później zaczęliśmy się trochę włóczyć uliczkami, bo miejsce do którego chciał mnie zabrać René otwierali dopiero o 21. Tak więc byliśmy i tu i tam w poszukiwaniu vino tinto de altura. W końcu trafiliśmy na miejsce, które wydawało się przystanią dla turystów. I było wino, dobre, czerwone, a z wysokością wiązała się na pewno zawartość procentów. Rozmawialiśmy od godziny o tym i owym…aż tu nagle… wchodzi na sale w której siedzimy dziewczyna i krzyczy: ‘’Chico! No!’’. Przyznam szczerze, że nawet na to nie zwróciłam uwagi, tu wszyscy krzyczą non stop. W tym samym czasie, panniedobry (znany też jako Chico), który siedział przy stoliku za mną pakował właśnie moją torbę do swojego plecaka. Jakim cudem ją dosięgnął…pojęcia nie mam. Ale jak mówi René: ‘’son creativos’’. Panniedobry szybko torbę oddał i uciekł. Na szczęście cała zawartość pozostała a do stracenia było wiele (nawet nie chcę o tym myśleć). Chwilę później wychodziliśmy, więc postanowiłam podejść do mojej wybawicielki i podziękować milionkrotnie. Jak się okazało, była to samotna odkrywczyni Ameryki Południowej ze Szwajcarii. Złożyłam wyrazy wdzięczności, uścisnęłam dłoń i ruszyłam do wyjścia. Jednak przy drzwiach cos mnie tknęło żeby (skoro jest sama) może ją zaprosić na nasz wieczór boliwijskiego folkloru. To był jej pierwszy dzień w La Paz, zgodziła się bez wahania. Tak więc poszliśmy do knajpy, do której ani ja ani Lina (tak ma na imię) nie weszłybyśmy nigdy same. Zamówiliśmy butelkę wina (na wysokościach- w tym przypadku dosłownie z miejscami na balkonie), przy czym kelner zastrzegł od razu, że nie ma otwieracza, więc wbije korek do środka :D. Patrząc na roztańczony tłum i żując liście koki słuchaliśmy opowieści Liny z Brazylii, Argentyny, Chile i Ekwadoru. I teraz… Lina mówi: ‘’sluchaj Marta, zadam Ci pytanie choć jest głupie i nieprawdopodobne… znasz może dziewczynę ze Szwajcarii, też studiuje w Kopenhadze… ma na imię Sabrina. Na co ja że znam jedną Sabrine, trochę zakręcona, w okularach, blond i lubi robić na drutach (to nie żart :D). Moi kochani… ja i Lina- nieznajoma, która uratowała mój dobytek… na cały świat spotkałyśmy się w La Paz…a na całą Szwajcarie mamy wspólną znajomą. I nie mówcie mi że świat nie jest mały!

Ale nie zapominajmy o René i o miejscu do którego nas zabrał. Przy dźwiękach słynnych boliwijskich zampoñas i powtarzanym co chwile: ‘’salut!’’ spoglądaliśmy na tłum Boliwijczyków, którzy na parkiecie byli, a przynajmniej wydawali się być- najszczęśliwszymi ludźmi na świecie (małym przypominam). Uśmiechnięci i pełni pozytywnej energii. Nic nie jest ważne oprócz muzyki, która dosłownie w duszy gra i wywołuje ogólne, wszechobecne i wszechogarniające szczęście z szerokim uśmiechem na twarzy włącznie. I ten pan w czerwonym który nie może usiedzieć nawet chwili! Myślę, że możemy wiele się od nich nauczyć (na parkiecie jednak sądzę, że nigdy nie będziemy mieć szans). Nie spodziewałam się, że stanie się to tak szybko ale… pomimo pananiedobrego, dziś odkryłam, że niewiele mi brakuje by zakochać się w Boliwii. A spotkanie Liny… traktuje jako dobry znak. Ktoś nade mną czuwa. Salut!

Buenas Noches Amigos y Amigas!

19. 02. 2010. La Paz - niebezpieczne



Dziś dowiedziałam się, że mieszkam tuż obok słynnego więzienia San Pedro. Dla tych, którzy o nim nie słyszeli, postaram się przybliżyć mniej więcej moich sąsiadów. Po pierwsze, nie ma w środku żadnych strażników i jest to miejsce otwarte dla turystów. To jest trochę jak małe miasteczko otoczone murami. Podobno są tam wszelkiego rodzaju sklepy i usługi, a więźniowie na swoje cele (o różnym standardzie) muszą zapracować i zapłacić miesięczny czynsz. Często mieszkają ze swoimi rodzinami, jest tam nawet przedszkole (smutne, ale prawdziwe). Nie brakuje im też rozrywek, jak gry w kosza czy piłkę nożną, gdzie każdy sektor ma swoją drużynę i regularnie organizowane są rozgrywki. Problem władzy rozwiązany jest przez wybory liderów. Większość więźniów siedzi za przemyt kokainy… i nadal kręci biznes za kratami. Zgodnie z moim przewodnikiem ‘lonely planet’ miesięcznie umiera średnio 4 osoby, z przyczyn naturalnych albo ‘przypadkiem’. Chyba jednak nie wybiorę się w odwiedziny.

Jak już jesteśmy przy ciemniejszej stronie La Paz to muszę zaznaczyć, że jest tu mnóstwo policji. Z jednej strony to bardzo dobrze, ale z drugiej tylko pokazuje jak bardzo jest ona potrzebna (zdjęcie uzbrojonej toyoty zrobione przed moim hotelem). Innym ciekawym ostrzeżeniem jest manekin bez głowy zawieszony na słupie przy markecie, tak, żebyś wiedział co Cię spotka jak coś gwizdniesz. A zdarza się, że możesz gwizdnąć nieświadomie. Zostało to już na mnie przetestowane, ale nie dałam się nabrać. A wygląda to tak. Stoi obok Ciebie pan, który przypadkowo upuścił portfel. Ty, w dobrej wierze oczywiście, chcesz podnieść i podać. I to był Twój wielki błąd, bo pan zaraz rozkrzyczy, że go okradasz. Całkiem nieźli są też w odwracaniu uwagi. Mnie próbowali na przykład rozkojarzyć przy pomocy gołębi. Polega to na tym, że rzuca się garść ziaren w stronę samotnej blondynki, a w trakcie gdy ta próbuje się odgonić od gołębi, znika torebka lub jej zawartość. Moi drodzy… szkoła przetrwania.