sobota, 5 czerwca 2010

27/05- 02/06 Luribay






Luribay to druga dolina, w której znajduje się moja ahipa. Tym razem na północy kraju, około 5-6 h drogi od La Paz. I powiem tyle, że najwidoczniej ahipa do wzrostu potrzebuje nie tylko odpowiedniego klimatu, ale i przepięknego krajobrazu :). To sama przyjemność przebywać i pracować w miejscach, gdzie się ją uprawia. Aby dostać się do Luribay wjechaliśmy na wysokość ponad 5000 m gdzie zastaliśmy zimną, śnieżną krainę. Krętą drogą powoli zjeżdżaliśmy na ‘drugą’ stronę aż naszym zaspanym oczom ukazała się purpurowa dolina zasnuta chmurami. Od tej chwili nie rozstawałam się z aparatem do samego powrotu. Zdecydowanie mój pobyt w Boliwii to jeden wielki zachwyt. Chciałabym ją całą ukraść i Wam przywieźć. Tak samo jak Carapari, Luribay to bajkowa kraina. Cudowne, kolorowe wzgórza, rwąca rzeka (teraz raczej strumyk) i zielone pola upraw, czysta harmonia. Mieszkańcy są niezmiernie serdeczni i sprawili, że już myślę aby wracać. Póki co jednak muszę zacząć myśleć o powrocie do ziemi ojczystej, i choć już trochę sobie tęsknię, to muszę się przyznać, że wcale nie chcę jeszcze stąd uciekać. Zerknijcie na zdjęcia… jedna wizyta w Luribay to zdecydowanie za mało.

niedziela, 23 maja 2010

21-22.05.2010 Lago Titicaca








Kilka zdjęć z mojej krótkiej wycieczki nad jezioro Titicaca, położonego na wysokości 3820m! Do tego wielka woda ma 230 km długości i 97 km szerokości więc jak dla mnie to prawie ocean (szczególnie, że swój krótki pobyt spędziłam w miejscowości o nazwie Copacabana :) ). Świeże powietrze, piękne widoki, nic tylko bujać się w hamaku i odpoczywać…

14-15.05.2010 Feria de la Ajipa







Moja kolejna wizyta w Carapari przyniosła mi dużo uciechy. Zacznę od tego, że tym razem (po przejściu rzeki jak zwykle) wylądowałam wśród mieszkańców sama. Trochę się tego obawiałam, ale jak się okazało to tylko mi pomogło zdobyć więcej znajomości, a nawet przyjaciół. Zamieszkałam w domu doñi Ubaldiny, która ugościła mnie w swoich skromnych progach jak córkę. Dzień, w którym przyjechałam okazał się jednym z najważniejszych dni w historii tego miejsca. Około godziny dziewiętnastej, w Carapari, po raz pierwszy zaświeciło światło! Mały punkcik wśród wysokich gór rozbłysnął kilkoma (jak na razie) lampami. To był naprawdę wzruszający moment zobaczyć ludzi, którzy dosłownie płaczą ze szczęścia. Mąż Ubaldiny chwycił za maczetę (a jakby nie było, była już noc) i zaczął ścinać gałęzie drzewa które przysłaniało latarnię. Tej nocy Carapari nie poszło spać z zachodem słońca :). Projekt, który ciągnął się przez kilka dobrych lat został ukończony… teraz wszyscy czekamy na most.

Kolejnego dnia miała miejsce Feria de la Ajipa, czyli dzień ahipy, który mieszkańcy świętują co roku w maju. Każda rodzina ustawia swój stragan, dekoruje wszystkim co uprawia i co najważniejsze wystawia najpiękniejsze i najbardziej dorodne ahipy (na 1 zdj. Ubaldina). Tego roku była to prawdziwa fiesta, gdyż przyjechało wiele znanych osobistości i (dzięki dostawie prądu) w Carapari rozbrzmiała muzyka! Uwielbiam to miejsce i mieszkańców, cieszę się, że mogłam z nimi dzielić te piękne i ważne chwile. Mam wielką nadzieję, że uda mi się tam jeszcze wrócić przed wyjazdem. To tak prawdziwi ludzie … i prawdziwi przyjaciele :).

czwartek, 20 maja 2010

28/04-04/05 Buenos Dias Buenos Aires











Właściwie blog ten nazywa się Boliwia ale myślę, że chyba mogę przemycić trochę Argentyny ;). Na początek krótki wstęp jakim cudem weekend majowy spędziłam w Buenos Aires. Zaczęło się od urzędu migracyjnego. Pewnego dnia okazało się, że ‘mała gruca’ przebywa w Boliwii nielegalnie. A wszystko z powodu pana urzędnika w La Paz, który z jakiegoś powodu pomylił stempel w moim paszporcie. Summa summarum jedynym wyjściem omijającym płacenie olbrzymiej kary okazało się wyjechać za granicę i… spróbować wrócić z nową, poprawną pieczątką. Tak się okazało, że szef biura (Ivan), z którym współpracuję jechał właśnie do Salty. Spakowałam się więc czym prędzej na dwudniową wycieczkę, nie tyle zmartwiona wizą, co szczęśliwa, że zobaczę choć trochę Argentyny. To co zapamiętam z Salty to tamtejsza peña, czyli knajpiany koncert lokalnej muzyki… która do dziś mi w duszy gra. (Właściwie to jeszcze zapamiętam wybitą szybę w naszym aucie i zniknięcie radia). Dwa dni minęły, trzeba było się zbierać z powrotem do Boliwii. Stawiłam się z plecakiem gotowa do drogi, tylko jak się okazało, w zupełnie innym kierunku :). A wystarczyła jedna mała sugestia Ivana, że skoro jestem już w Argentynie to może złapałabym autobus do Buenos Aires. Z ciekawości weszłam do pierwszego biura podróży zapytać ile taka podróż trwa i o której odjazd, a godzinę później w wygodnym fotelu zmierzałam rozmarzona na południe! Podróż trwała 18 h i cały ten czas nie dowierzałam, że przemierzam właśnie pół Argentyny, żeby zobaczyć słynne Buenos Aires. A jednak, Buenos Dias Buenos Aires przywitało mnie o świcie. Zostawiłam plecak w hotelu, wzięłam mapę i choć miasto jest olbrzymie, stwierdziłam, że będę zwiedzać na piechotkę.

Pierwszego dnia przedreptałam całkiem sporo, z zielonej Recolety aż do Palermo, gdzie z szeroko otwartymi oczami oglądałam przepiękne domy, a z nosem przyklejonym do szyby zachwycałam się wystawami designerskich butików.

Najbardziej jednak urzekły mnie dwie dzielnice: ta najstarsza czyli San Telmo i ta najbardziej kolorowa czyli La Boca.

Ciepłą, słoneczną, jesienną już niedzielę rozpoczęłam na Plaza Dorrego w San Telmo, gdzie co tydzień odbywa się targ staroci i antyków. W sąsiedztwie placu ciągną się brukowane uliczki, na których można podziwiać tutejszą sztukę, wszelakich artystów i słynne tango, a w około roznosi się zapach świeżo parzonej kawy, na którą można wstąpić do jednej z wielu oldskulowych kawiarni. Stara architektura nadaje temu miejscu magiczny klimat, który w połączeniu z pięknymi, szykownymi mieszkańcami (porteños) przenosi Cię do innej epoki. W mgnieniu oka wsiąknęłam w San Telmo :).

Czekała na mnie jednak La Boca i słynna uliczka Caminito wymalowana w bajkowe kolory, wypełniona niezliczoną ilością restauracji, a w każdej z nich pokaz tanga. Jakże elegancki i namiętny jest to taniec. Mogłabym podziwiać godzinami z nieustannie przeszywającymi ciało ciarkami. Szczególnie przy kieliszku czerwonego argentyńskiego wina i muzyce, przy której nic, tylko głęboko wzdychać.

Buenos Aires to perfekcyjna mieszanka architektury, sztuki, ludzi i kultury. Teraz już wiem dlaczego tak wielu ludzi zakochało się w tym mieście, a nawet postanowiło zostać. Myślę, że jest spora szansa, że kiedyś będę jednym z nich :).