wtorek, 16 marca 2010

14. 03. 2010 Potosi – procesja






Po powrocie z tajemniczego oka Inka zastałyśmy w Potosi procesję, ale jakże inną od tych które znamy. Boliwijczycy celebrowali dzień Świętego Jana z wielkim rozmachem i hałasem. Niekończąca się parada roztańczonych dziewczyn, kobiet, babci, chłopców, panów, dziadków w różnokolorowych, perfekcyjnie dopracowanych strojach, zdecydowanie bardziej przypominała karnawał, niż kościelne święto. Uszom i oczom nadziwić się nie mogłam. To niesamowite jak ten kraj zaskakuje na każdym kroku… i jak ważne są tu tradycje. Te kilka zdjęć to naprawdę niewielka część olbrzymiej defilady ludzi i samochodów. Tak… auta również miały przygotowane w najmniejszych detalach kreacje. Jedno auto ‘ubrane’ było w beczki z winem, a para boliwijskich dziadków wyłowiła mnie z tłumu na szybką degustację. Potosi pożegnało nas w wesołym rytmie wszech rozbrzmiewającej orkiestry. Adios!

P.S. Dziś 16. 03. 2010 mija miesiąc mojego pobytu w Boliwii. Jestem tu szczęśliwa.

14. 03. 2010 Tarapaya – Ojo del Inca






W niedzielę wybrałyśmy się zrelaksować do miejscowości Tarapaya położonej na 3600 m. Po około godzinnej przejażdżce wylądowałyśmy nad błyszczącą w słońcu laguną, otoczoną czarownymi górami. Laguna znajduje się w kraterze wygasłego (lub niekoniecznie) wulkanu. Woda ma temperaturę około 30⁰C , a na środku nawet bulgocze. Dawniej Inkowie przyjeżdżali tu aż z Cuzco, gdyż wierzyli w terapeutyczne działanie wód termalnych. Może dlatego laguna nazywa się Ojo del Inca, czyli ‘oko Inka’, perfekcyjnie okrągłe i zielone. Bez wahania wskoczyłyśmy do jeziorka i przez dobre dwie godziny wygrzewałyśmy się i pływałyśmy w wulkanie jakby nie było. Duże było nasze zdziwienie, iż nie ma żadnych innych turystów dookoła, a jedyne dwie boliwijskie rodziny, zamiast korzystać z natury i pluskać się w lagunie, swoje ciała wygrzewały w basenie obok. Wszystko wyjaśniło się w drodze powrotnej, gdy dowiedziałyśmy się, że przez te dwie godziny przyjemności, dosłownie igrałyśmy z tajemniczą siłą laguny, która wciąga ludzi i powoduje, że… znikają. Okazało się, że zupełnie niepozorne jeziorko, to słynna laguna, która ma kształt lejka i nikt nie wie jak głęboka jest na samym środku. W dodatku, możliwe są przypływy i odpływy, i nikt jeszcze nie wyjaśnił skąd ta woda się bierze i gdzie odpływa …Laguna nas nie zjadła.

P.S. Sporo ryzyka miałyśmy też z naszym kierowcą, który czekając na nas, rozgrzał swoje ciało… ale procentami. Jakoś jednak mnie uspokoiła tablica rejestracyjna … z rokiem moich urodzin! Do Potosi wróciłyśmy szczęśliw(i)e.

13. 03. 2010 Potosi – kopalnie






… Potosi jednak tylko wydaje się być przyjemnym miastem. W rzeczywistości, jego historia i prawdziwe oblicze jest o wiele bardziej smutne. Potosi znane jest z wydobycia srebra i słynnej góry Cerro Rico (Rich Hill), czyli ‘ bogate wzgórze pełne srebra’ (zdj. 1). Góra ta, nazywana jest też górą, która zjada ludzi. Wydaję się to być nie do wiary, ale przez 3 wieki kolonializmu około 8 mln afrykańskich i boliwijskich niewolników zmarło w wyniku okropnych warunków pracy w kopalniach. Co gorsze, do dziś pracują tam w tych samych warunkach nie tylko mężczyźni ale i dzieci. Jeśli ojciec zginie w wyniku eksplozji, syn ma obowiązek utrzymać rodzinę i wchodzi do kopalni mając zarówno dwanaście jak i osiem czy sześć lat. Cała praca nadal wykonywana jest przy pomocy prymitywnych narzędzi. Górnicy z powodu ekspozycji na trujące gazy i chemikalia umierają po 10-15 latach pracy. Nie bez znaczenia jest również 96% alkohol jaki piją codziennie i worek liści koki jaki przeżuwają… i taki właśnie prezent-pakunek turyści wręczają górnikom gdy przychodzą zobaczyć ich pracę. Zazwyczaj ‘zwiedzanie’ trwa około czterech godzin i przed wejściem do kopalni należy podpisać papier, że zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Ja i Eline zdecydowałyśmy się w końcu na prywatną wyprawę i skróciłyśmy nasz pobyt do dwóch godzin co i tak wystarczająco podniosło nam poziom adrenaliny. Zostałyśmy uzbrojone w kombinezony i kaski (zdj. 2) i z duszą na ramieniu weszłyśmy do kopalni o imieniu ‘Maria’ położonej na wysokości 4242 m. Już po pierwszych kilku krokach chciałyśmy zawrócić z labiryntu wąskich i niskich korytarzy, tym bardziej, że nasz nietrzeźwy przewodnik nie bardzo wiedział, w który tunel ma skręcić. Tuż przy wejściu do kopalni stoi krzyż obsypany serpentynami (zdj. 3)- do tego momentu kopalnia jest jeszcze bezpieczna i górnicy wierzą w Boga. Dalej jest już tylko piekło (warunki tam panujące zdecydowanie na to wskazują) i kopalnią rządzi Supay, znany też jako el Tio, czyli wujek (zdj. 4). Codziennie, gdy górnicy wchodzą do kopalni odprawiają rytuał, aby el Tio sprawował nad nimi opiekę. Nie da się przeoczyć, iż wujek, został całkiem hojnie obdarzony przez naturę, oznacza to reprodukcję… srebra. Do rytuałów należy między innymi ułożenie liści koki na dłoniach wujka, oblanie ich 96% alkoholem i podpalenie. Z wujkiem należy się też owego alkoholu napić, co wypaliło mi usta i myślałam, że zaraz sama zionę ogniem. Na koniec fajka pokoju i możesz iść w nadziei, że wujek jest teraz zadowolony. Nadzieja to bardzo wiele, a przekonałyśmy się o tym siedząc i słuchając historii naszego przewodnika, gdy nagle usłyszałyśmy szereg eksplozji i ‘O WUJKU!’ góra się zatrzęsła. Nie zdecydowałyśmy się iść dalej. Nie udało nam się zobaczyć pracujących górników, ale może to i lepiej. Spotkałyśmy jednak ich rodziny, żyjące w domach skleconych na stokach Cerro Rico (zdj. 5), a prezenty wręczyłyśmy ich żonom… Góra nas nie zjadła.

13. 03. 2010 Potosi - przyjazd






W ostatni weekend wybrałam się z moją holenderską towarzyszką i szwajcarską nieznajomą na zwiedzanie Potosi. Kolejne dwa dni wrażeń… jak zwykle niezapomnianych.

Droga do Potosi jest jak większość w Boliwii stroma i kręta. Całkiem niedawno (gdy nie było jeszcze asfaltu) ginęło tam wielu co symbolizuje las krzyży na poboczach. Ale to nie kolorowe ołtarze wzbudziły moje zdziwienie. Podczas całej, trzy godzinnej drogi, dosłownie co kilkanaście metrów, na poboczach grzecznie leżą… psy. Nie ma tam żadnych domów więc od razu zadałam sobie pytanie: skąd się tam wzięły i dlaczego jest ich aż tyle? Co więcej, nasz kierowca wydawał się być przygotowany, gdyż co chwilę przez okno wyrzucał pajdę chleba. Otóż… okazuje się, że Boliwijczycy wierzą, iż właśnie te spokojne, wpatrzone w jadące auta zwierzęta, to dusze zmarłych w wyniku wypadków na owej niebezpiecznej drodze. Stąd respekt kierowców i zawsze jakaś przekąska w zanadrzu. Muszę przyznać, że było to tak dziwne, że chyba w tą historię wierzę. Jedyne żywe dusze jakie udało nam się spotkać na granicy miast to starsze Boliwijki sprzedające swoje wyroby… i jak widać średnio zadowolone z popytu (zdj. 1).

Potosi znajduje się na wysokości 4070 m. Poczułyśmy to niezwłocznie w naszych głowach, nogach i brzuchach. Na szczęście jak zwykle przywróciła nas do pionu mate de coca! Zatrzymałyśmy się w hotelu Compañia De Jesús (zdj. 2) i teraz myślę, że może to dzięki tym wszystkim świętym czuwającym nad nami na ścianach pokoju udało nam się ten weekend przeżyć (ale o przygodach później). Samo Potosi wydaje się być w miarę urokliwym miastem, o wiele bardziej kolorowym niż białe Sucre (zdj. 3). Większość ludzi także wydaje się wieść całkiem przyjemne życie jak ta dostojna boliwijska para na ostatnim zdjęciu…

wtorek, 9 marca 2010

6-7.03.2010 Sucre i okolice





Ostatni weekend.

Ostatni weekend minął mi … wakacyjnie. W piątek sporą grupą wyszliśmy do tutejszego klubu, a raczej jak mówią ‘discoteki’, aby pożegnać Remko, z którym mieszkałam przez 2 tygodnie. Przekrój hitów muszę przyznać - dość zaskakujący. Takie przeboje jak ‘Y.M.C.A’ czy ‘Wannabe’ przeplatały się na zmianę z muzyką do sedna folklorystyczną, a wtedy… tłum dosłownie szalał. Rozentuzjazmowani boliwijscy chłopcy chwytali swoje wystrojone koleżanki, a discoteka zamieniała się w niemalże scenę ludową. My natomiast w tym czasie, cóż,… kierowaliśmy się w stronę baru. I tu kolejne zaskoczenie. Po chwili zastanowienia postanowiłam nie ryzykować nieznajomych mi nazw koktajli i zdecydowałam się na Mojito. Dostałam drinka bez lodu, w którym zamiast świeżych drobnych listków mięty pływała zwiędnięta cała łodyga (niemal z korzeniem!). Na moje ogrodnicze oko, myślę, że jakby to tak trochę postało to można by spokojnie wyhodować zaszczepki. Wszystko wyjaśniło się, gdy okazało się, że barman obciążył mój rachunek na 10 bolivianos (czyli około 4 PLN). Salut!

Kolejnego poranka wszyscy razem udaliśmy się do ‘Cafe Mirador’ (zdj. nr 1 i 2). To jeden z najlepszych spotów w tym mieście, z leżakami, ogrodem botanicznym gdzie energicznie fruwają kolibry (zdj. nr 3)… i piękną panoramą. Nic tylko rozkoszować się sokiem z wyciskanych, egzotycznych owoców i zdecydowanie sytym boliwijskim śniadaniem, zakończonym świeżo parzoną kawą. Ponieważ słońce zaczęło nas mocno prażyć, postanowiliśmy wybrać się na basen, około 25 km od Sucre (pół godzinna jazda taksówką kosztowała 5 bolivianos od osoby- 2 PLN, plus pan ‘taxista’ czekał na nas około 3h aż się wypluskamy). Sam basen położony jest wśród zieleni, z wysokimi górami w tle, przy takiej scenerii nie da się nie wypocząć (zdj. nr 4). Jedyne co nas nieco rozpraszało to dwóch młodocianych paparazzi, którzy nieustannie fotografowali nasze zarumienione, jednak nadal białe ciała. Tego samego dnia czekał na nas jeszcze koncert… miał być jazz… a był rozkrzyczany, długowłosy zespół z Cochabamby. I gave up.

Polska!

Okazuje się, że wcale nie tak łatwo spotkać naszych rodaków na boliwijskiej ziemi. Zwykle, gdy mówię, że jestem z Polski, spotykam się z zaskoczeniem, a nawet żywym zainteresowaniem. Nawet w mojej szkole hiszpańskiego podobno nie odnotowano żadnego Polaka w ostatnim roku. Nie czuję się jednak przez to samotnie. Tak się jakoś złożyło, że mam wokół siebie ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu mają powiązania z naszą ojczyzną. I tak począwszy od koleżanki Sary (Kanada), której babcia jest Polką, przez Luisę (Niemcy), która nauczyła się całkiem nieźle polskiego w Krakowie, oraz Kaya (USA), którego dziewczyna jest Polką, na Debbie (Holandia) kończąc, która ostatniego sobotniego poranka, przy wschodzie słońca, idąc chwiejnym krokiem wyśpiewała mi hymn Polski !!! Ten ostatni, dość zaskakujący komunikat nie jest żartem, Sucre usłyszało: ”marsz marsz Dąbrowski”, którego Debbie nauczyła się jako sześciolatka z okazji wymiany uczniów w jej szkole (niesamowite!).

Śle pozdrowienia kochani! … z ziemi boliwijskiej do Polski!